Historia zaczyna się tak, że dostajesz wypowiedzenie – musisz opuścić mieszkanie do końca roku. To jest taki gorący okres, święta za pasem, więc masz praktycznie tylko 3 tygodnie na wyprowadzkę. Zaczynasz poszukiwania z marszu. Filtr numer jeden – oczywiście cena. Jesteś po studiach, nie masz pewnej ani dobrze płatnej pracy (o ile masz ją już w ogóle), a nie masz już studenckich zniżek. Wiele usług, takich jak bilety komunikacji miejskiej są dwa razy droższe. Może zniżki absolwenckie byłyby jakimś rozwiązaniem? Przecież przynajmniej przez rok (jeśli nie dłużej) sytuacja przeciętnej absolwentki/-a nie różni się znacząco od sytuacji studentki/a. Filtr numer dwa – możliwie blisko centrum. Dobre połączenia komunikacyjne to podstawa, bo kilkugodzinne dojazdy do pracy z kilkoma przesiadkami przypominają horror. Własny samochód to mrzonka, przynajmniej przez kilka najbliższych lat. Po nałożeniu odpowiednich filtrów okazuje się, że nie pozostaje wiele opcji. Wtedy też naprawdę zaczynają się schody.
Jeśli mieszkanie ci się podoba i właściwie się decydujesz, bywa, że usłyszysz z ust potencjalnych współlokatorów: „Przed tobą było 15 osób, po tobie będzie oglądać jeszcze 10, za dwa dni damy ci znać, czy zdecydowaliśmy się na ciebie”. Casting na współlokatora wygląda mniej więcej tak: „To teraz opowiedz nam coś o sobie. Czym się interesujesz? Co robisz w wolnym czasie? Czy lubisz imprezy?”. Bywa też, że zderzasz się z serią dość intymnych pytań. Jest prawie tak, jak na rozmowie kwalifikacyjnej: „To teraz niech pani opowie mi coś o sobie” albo moje ulubione: „Jaka jest pani największa życiowa wartość?”, tudzież: „Proszę się opisać jednym słowem. To bardzo dużo może powiedzieć o człowieku, jaki on jest, czy pasuje do zespołu, czy sprawdzi się na tym stanowisku”. Podręczniki dla HR-owców i szkolenia z prezentacji pełne są takich złotych myśli. Dyskusja, wymiana poglądów i doświadczeń pomiędzy uczestnikami szkoleń bywają bardzo wzbogacające. Dla przykładu dowiadujesz się, że kiepska ocena z zachowania na świadectwie szkolnym może przekreślić twoje szanse na pracę na produkcji. Podobnie odradza się udzielania odpowiedzi: „dobra atmosfera” na pytanie: „Co jest dla pani najważniejsze w miejscu pracy?”. „W końcu ona ma przy tej taśmie pracować, tam nie ma czasu na ploteczki”, jak argumentuje pewna siebie HR-ówka (czytaj: kadrowa).
Zestandaryzowane pytania, zestandaryzowane odpowiedzi, zestandaryzowane wszystko… Bądź dynamiczna, bądź energiczna, bądź przebojowa, bądź elastyczna! A osiągniesz wszystko, czego zapragniesz. To nie jest dobry świat dla nieśmiałych i zamkniętych w sobie. Szkolenie HR-owe, dzień drugi. Ćwiczenie w grupach, scenka sytuacyjna. Pani X ma 45 lat i zajmuje się robieniem faktur w pewnej firmie. Firma zwiększyła obroty dwukrotnie, pani X ma dwukrotnie więcej faktur i już się nie wyrabia. My, jako rekruterzy dostajemy więc od szefa polecenie, by znaleźć pomoc dla pani X. Zabieramy się do roboty, dyskusja i argumenty: „To musi być młoda osoba, zaraz po studiach albo najlepiej jeszcze studiująca, z co najmniej rocznym doświadczeniem i znajomością języka angielskiego. Musimy znaleźć kogoś, kto w przyszłości będzie mógł zastąpić panią X, bo ona ma już prawie 50 lat i pewnie jest zmęczona i może sama zrezygnować.” Założę się, że pani X nie zrezygnuje jeszcze długie lata, co najmniej do 67. roku życia albo i dłużej, bo będzie musiała spłacać kredyt na mieszkanie zaciągnięty dla dzieci lub wnuków, bo będzie wspomagać finansowo dzieci i wnuki wrzucone w koła kapitalistycznego rynku pracy.
Radzę sobie, póki co sobie radzę z pomocą połowy apteczki. Oby do weekendu. Ciężko jest na śmieciówce. Teoretycznie to wymarzona umowa, w końcu możesz sobie w niej zapisać wszystko, co chcesz, prawda? Teoretycznie… W praktyce jeśli nie możesz przyjść do pracy z powodu choroby, po prostu dostajesz mniejszą wypłatę. Sprawiedliwe? Chyba tak. Tylko nie choruj zbyt długo, na twoje miejsce są setki chętnych. Młodych, wykształconych, pewnych siebie, elastycznych, kreatywnych…
O emeryturze nie myślę, podobnie jak o wakacjach. „Ten system i tak się zawali i nigdy nie zobaczymy swoich emerytur” – słyszę często z ust rówieśników – „Dzisiaj trzeba samemu sobie odkładać pieniążki na starość”. Tak, o ile masz z czego, bo po drodze są wydatki na mieszkanie, na jedzenie, na lekarza, na nieprzewidziane sytuacje, na czarną godzinę – potrzeb wiele, oszczędności jakby trochę mniej.
W końcu znajdujesz mieszkanie. Masz miłych współlokatorów, więc łatwiej przełknąć cenę najmu (ponad połowa twojej pensji). Czasem słyszę, że lepiej jest wziąć kredyt na 40 lat i płacić swoją ratę, niż komuś za wynajem. Jednak większość z nas nie ma „wymarzonej” zdolności kredytowej, albo dlatego że pracuje na śmieciówce, albo dlatego, że zarabia śmieciowe pieniądze. Tak, jak twoi współlokatorzy, para około trzydziestki. Nadal żyją w jednym wynajmowanym pokoju, nadal na śmieciówkach. Muszą być chyba leniwi i niezaradni, albo mało kreatywni. Przecież po tylu latach powinni już być przynajmniej menadżerami w korporacjach, nie wspominając o posiadaniu własnej firmy. Może trzeba nabyć dodatkowych kwalifikacji? Może 3 kierunki studiów, 2 podyplomówki, lub doktorat pomoże? „Dlaczego nie poszłaś na przyszłościowy kierunek?”; „Dlaczego nie uczyłaś się jakiegoś opłacalnego na rynku pracy języka, jak duński czy norweski?”. Jakie jeszcze pytania usłyszę z serii „sama jesteś sobie winna” – a może to: „Dlaczego nie urodziłaś się w bogatej rodzinie, gdzie nie musiałabyś się martwić o pracę i przetrwanie?”. Ale jest dobrze, nie skarżę się na rzeczywistość, nie narzekam, w końcu nie chcę być roszczeniowa. Jak tysiące mi podobnych, na śmieciówkach, praktykach, bezpłatnych stażach, z głową uniesioną do góry i pełną marzeń, pewnym krokiem zmierzających ku zderzeniu z neoliberalną rzeczywistością.