Radni kontra mieszkanki: nie gramy do tej samej bramki

Co roku miasto przeznacza średnio na piłkarski klub Śląsk 10 mln zł, jest to równowartość 1/3 rocznych wydatków na całą kulturę fizyczną we Wrocławiu. Dla porównania: za tę kwotę można by przez cały rok utrzymywać 5 żłobków lub zapewnić roczne zasiłki i pomoc w naturze dla najbardziej potrzebujących lub przez 3 lata utrzymywać domy i ośrodki kultury, albo przez 4 lata utrzymywać schronisko dla zwierząt w mieście.

W 2013 r. strumień finansowania Śląska z kasy miejskiej (czyli z naszych podatków) został wzmocniony. Radni miejscy – na wniosek Rafała Dutkiewicza – zdecydowali, że miasto wykupi udziały w klubie, które należały wówczas do Zygmunta Solorza. Transakcja była jednak wiązana. Solorz w zamian za akcje zażądał, aby miasto oddało mu także pieniądze za dziurę przy Stadionie Miejskim, którą on przygotował pod budowlę centrum handlowego. Centrum miało utrzymywać Śląsk – miało, bo nikt nie dostał kredytu, by w tym miejscu je postawić. Łącznie ta impreza kosztowała mieszkańców Wrocławia 21,6 mln zł (18 mln zł za dziurę i 3,6 mln zł za udziały w klubie, za które miasto zapłaciło Solorzowi). Dla porównania: w 2014 r. planowane wydatki na budowę i remonty przedszkoli oraz żłobków to 10,7 mln zł. Dutkiewicz zarzekał się, że miasto zabezpieczyło środki na wykupienie klubu, jednak żadna pozycja w planie inwestycyjnym Wrocławia na to nie wskazuje. Sugeruje to, że choć ten skok na kasę mieszkańców był planowany, to jednocześnie miał być on nietransparentny i dokonany za naszymi plecami. Decyzja była tak skandaliczna, że wywołała publiczne oburzenie. Dlatego też kolejną zagrywką było jak najszybsze opchnięcie tej „świetnej inwestycji”. Magistrat, bawiąc się w rekina giełdowego, na początku 2014 r. sprzedał połowę udziałów w klubie 3 korporacjom (Hasco-Lek, Inter System i Supra Invest), na czym prawie nic nie zyskał. Teraz została nam już tylko do utrzymania dziura i 49% akcji WKS-u. Skąd ten ruch? Kto na nim zarobił? Inwestowanie w spółkę akcyjną WKS Śląsk (czyli produkt finansowy) to ciągły obrót wirtualnych pieniędzy przez te same banki (jak Bank Zachodni WBK czy Europejski Bank Inwestycyjny), które udzielają kredytów miastu, m.in. na działalność klubu. Taka sytuacja pokazuje, że na lokalną politykę największy wpływ mają nie mieszkańcy, lecz banki.

Miasto nadal jest udziałowcem klubu, dlatego wzrosną roczne wydatki na jego utrzymanie. W tej logice, piłkarze Śląska, utrzymywani po części z kasy miejskiej, staną się w pewnym sensie pracownikami samorządowymi, gdyż podobnie stało się z pracownicami żłobków, gdy w 2011 r. placówki zaczęły być budżetowane przez lokalne samorządy. Będą to chyba najwyżej opłacani pracownicy miejscy, gdyż roczne kontrakty dla najlepszych piłkarzy Śląska wahają się od 200 do 300 tys. euro (uśredniając ok. 84 tys. zł miesięcznie). Taka pensja stanowi prawie 6 letnie zarobki salowych i młodszych opiekunek w żłobkach lub miejskich bibliotekarzy (ok. 1200-1300 zł netto miesięcznie). Oczywiście nie cała kwota kontraktów piłkarskich będzie dotowana z budżetu miasta, ale dla katastroficznych skutków wystarczy, by chociaż ich część była przez nas opłacana. Pomyślmy zatem kto jest nam bardziej potrzebny, piłkarze czy osoby, które opiekują się naszymi dziećmi lub świadczą inną pracę na rzecz nas wszystkich?

Historia wspierania przez miasto WKS-u to nie tylko wchłanianie publicznych pieniędzy i dóbr przez rynki finansowe. Pompowaniu kasy w Śląsk towarzyszy brunatnienie miasta. W ciągu ostatnich 2 lat mieliśmy do czynienia przynajmniej z kilkoma nacjonalistycznymi atakami we Wrocławiu (na squat, w uniwersytecie, i na pojedyncze osoby). Rosnące nastroje faszystowskie są jednak karmione przez sam magistrat. Po atakach, Ratusz „dbając o nasze bezpieczeństwo”, zamontował dodatkowe kamery w mieście (łącznie z systemem ITS jest ich ok. 1500) oraz wydał 1 mln zł na wzmocnienie policyjnej prewencji. Czujemy się bezpieczniej? Nacjonalistyczne ataki w mieście są dla lokalnych władz w dwójnasób użyteczne. Z jednej strony znajdują sobie w ten sposób kozła ofiarnego w postaci „kiboli”, przed którymi dzielnie (nie)chronią obywateli miasta, ale mogą wzmacniać swoje zbrojne ramię – policję. Jest to element polityki rządzenia poprzez wyznaczanie podziałów: na „normalnych” (przychylnych i podporządkowanych) i „nienormalnych” (agresywnych, ale też buntujących się) mieszkańców. Z drugiej strony tworzą w ten sposób zasłonę dymną, by w białych rękawiczkach prowadzić swoją rasistowską, anty-społeczną politykę: eksmisje z mieszkań komunalnych, cięcia na wydatki publiczne, wojny propagandowo-sądowe z Romami, bezdomnymi czy ulicznymi żebrakami. Co istotne, piłkarskie igrzyska, które odtwarzają wojny narodowe („my” kontra „oni”), pomagają budować nacjonalistyczną tożsamości miasta, co podkręca niechęć i wrogość do innych – „obcych”. W obliczu ubożenia znacznej części ludności miasta, lokalne władze zagospodarowują frustrację i gniew ludzi w ramach spektakularnych meczy czy koncertów. Takie odwracanie uwagi od codziennych warunków życia ma budować fikcyjną wspólnotę, którą lokalne władze będą mogły jeszcze łatwiej zarządzać.

Podczas, gdy miasto komercjalizuje lub prywatyzuje kolejne sfery życia codziennego, ograniczając tym samym dostęp do przestrzeni i usług publicznych dla mieszkańców, następuje swoista nacjonalizacja (finansowanie z budżetu publicznego) prywatnej spółki akcyjnej Śląsk Wrocław. Taka polityka dość jasno wskazuje na priorytety lokalnych władz – anty-społeczne inwestycje kosztem nas wszystkich. Decyzje władzy, o tym by ustawić strumień finansowania w kierunku jednego piłkarskiego klubu, może stać się dla nich kolejnym pretekstem do cięć w wydatkach na społeczne zabezpieczenia nas wszystkich, jak: powszechny dostęp do opieki dla dzieci, do kultury i edukacji, do mieszkalnictwa komunalnego czy miejskiego transportu. Zamiast zwiększać środki na te cele, a tym samym obniżyć koszty dostępności tych świadczeń oraz upowszechnić je i podnosić ich jakość dla mieszkanek i mieszkańców, lokalni radni wolą grać do bramki banków i bogaczy takich, jak miliarder Solorz.