Urząd miast Wrocławia traktuje mieszkalnictwo komunalne jako zło konieczne i chce jak najszybciej się od niego uwolnić. Ciągle jednak ma obowiązek dbać o tę część zasobu mieszkaniowego, która pozostaje pod jego zarządem. Tymczasem nawet z tego obowiązku nie zamierza się wywiązywać. Jakiś czas temu magistrat wymyślił sprytny i zgody z panującą wolnorynkową ideologią sposób, by oszczędzić na wydatkach związanych z zarządzaniem komunalnym zasobem mieszkaniowym. Obowiązek sprzątania części wspólnych budynków – podwórek, korytarzy i klatek schodowych – został zlecony prywatnym firmom sprzątającym, wyłanianym w drodze otwartego przetargu. Posunięcie, które niewątpliwe przysporzyło pochwał z ust „specjalistów ds cięć” w wydatkach publicznych, doprowadziło jednak do szeregu fatalnych rezultatów.
Poprzedni system utrzymywania czystości w częściach wspólnych polegał na zatrudnianiu stałych pracownic odpowiedzialnych za konkretne budynki, które miały do dyspozycji pomieszczenie gospodarcze na środki czystości oraz dostęp do bieżącej wody. Wszyscy lokatorzy dobrze znali sprzątaczki. W ich opinii taki system się sprawdzał – korytarze i klatki schodowe były sprzątane porządnie i regularnie. Obecnie jednak odpowiedzialność za sprzątanie jest przekazywana przedsiębiorstwom zewnętrznym, zwykle różnego rodzaju agencjom pracy tymczasowej. Osoby do wykonywania tej pracy zatrudniane są dorywczo, na umowy śmieciowe i za najniższe stawki (za dzień pracy można zarobić najwyżej ok. 40 zł na rękę). Przedsiębiorstwa odpowiedzialne za sprzątanie najwyraźniej zakładają, że utrzymywanie czystości jest pracą, którą wykonywać może każdy, ignorując zupełnie fakt, iż sprzątanie także wymaga odpowiednich umiejętności. Stąd zatrudniają przede wszystkim osoby gotowe godzić się na oferowane przez nie warunki pracy, nie przywiązując wagi do kwalifikacji. Zawodowe sprzątaczki unikają zatrudniania się w takich firmach. Sprawę jeszcze pogarsza fakt, że firmy zewnętrzne nie maja dostępu do pomieszczeń technicznych w kamienicach, gdzie wcześniej można było trzymać miotły, wiadra i mopy, a także pobierać wodę. Teraz każda osoba sprzątająca musi nosić to wszystko ze sobą, przemieszczając się pomiędzy poszczególnymi budynkami (często biegając z nimi po całej dzielnicy), a o wodę prosić mieszkających w nich lokatorów. Zresztą odpowiednich narzędzi i środków często brakuje, a klatki schodowe czyszczone są po prostu namoczoną w brudnej wodzie ścierką lub szorowane na kolanach, bo pracodawca nie pofatygował się by wyposażyć pracownice w zwyczajny kij. W konsekwencji praca wykonywana jest niedbale i nieumiejętnie, co w starych budynkach z drewnianymi schodami nierzadko przynosi więcej szkód niż pożytku. Poza tym dorywczy charakter zatrudnienia osób sprzątających umożliwia firmom oszczędzanie na niewykonywaniu zleconych im zadań – jeśli nie wyślą nikogo do sprzątania w wyznaczonym terminie, nie będą musiały nikomu płacić. Stąd też sprzątanie nigdy nie obywa się zgodnie z zaplanowanym harmonogramem, a często – dopóki ktoś z lokatorów nie złoży skargi – w budynku nie jest sprzątane w ogóle.
Ten sposób kierowania, zwany także „nowym publicznym zarządzaniem”, sprowadza się głównie do prywatyzowania usług publicznych, w tym często do bezrefleksyjnego podzlecania poszczególnych zadań po najniższej możliwej cenie. Zarządzanie utrzymywaniem czystości w budynkach miejskich jest przykładem takiego neoliberalnego podejścia, dodatkowo sprzęgniętego z ogromną dozą pogardy dla pracy sprzątaczek (uważanej za typowo kobiecą), która z założenia może być wykonywana przez byle kogo, na byle jakich warunkach i za byle jakie pieniądze. Fatalne warunki pracy, fatalna jakość usług publicznych oraz zwyczajny brud są konsekwencją myślenia o zarządzaniu miastem, w którym liczą się tylko prywatne zyski oraz oszczędności budżetowe. I choć czystość korytarzy i klatek schodowych może nie wydawać się sprawą priorytetową w mieście, gdzie wielu ludzi nie ma swojego dachu nad głową, to jednak pozwala nam zobaczyć jak w soczewce działanie neoliberalnej i patriarchalnej ideologii naszego magistratu.